#13. (Nie) Pechowa trzynastka.

06:50 Unknown 0 Comments


 Zdjęcie z Three Cliffs Bay i moja trawiasta twórczość :)

Piątek. Dzień jak co dzień. Czyli chmury, wiatr i tysiąc myśli w głowie do poukładania. Cyferki na zegarze zmieniają się coraz szybciej, a ja gdzieś w tym wszystkim zapierając się nogami i rękoma próbuję się odnaleźć. Nie myślcie, że zaczynam tracić swój humor i tylko narzekam, bo tak naprawdę to nie ma szczęścia bez smutku. Żeby docenić to co masz i poczuć szczęście, musisz najpierw być smutny. Taka kolej rzeczy. Wtedy bardziej świadomie widzisz to, co masz i możesz się tym cieszyć.

I choć mówię o cieszeniu się, moja praca zaczyna coraz bardziej odciskać na mnie swoje piętno. Bycie kelnerem to trudna praca. Wszyscy dookoła to mówią, a ja dopiero niedawno tak naprawdę poczułam, że zaczynam mieć dosyć, a zaczęło się to wszystko po cholernie wykurwiście trudnej zmianie, kiedy serwery nie działały i musieliśmy wszystko pisać na kartkach. Brzmi całkiem niewinnie, ale wiązało się to z obliczaniem ręcznie rachunków (sic!) i dużo wolniejszą pracą kuchni, baru, jak i samej obsługi. Na dodatek, miałam wtedy jeszcze podwójną zmianę i z każdą godziną czułam, że nasz korporacyjny statek tonie coraz szybciej. Na dodatek, kiedy jeden manager poszedł do domu i przyszedł ten główny, statek osiadł już na mule. Od czasów mojej rozmowy kwalifikacyjnej miałam przeczucie, że koleś nie będzie łatwy we współpracy. I rzeczywiście, nie jest. Jest osobą, która wylewa swój stres i frustrację na innych, co tylko sprawia że jeszcze bardziej się stresujesz. I ja tak stresowałam się tam. Klienci byli źli, obsługa zestresowana, a do managera lepiej było się nie zbliżać. Wiecie, kiedy jest ten moment, co zdarza się w filmach dla nastolatek? Wszystko się wali, a na dodatek jeszcze zjawia się ktoś, do kogo (delikatnie mówiąc) żywisz negatywne uczucia. Taką osobą był syn mojej poprzedniej szefowej, z którą nasze relacje zakończyły się kłótnią, bo wmawiała mi, że mnie zarejestrowała, a pracowałam na czarno. Jak to mówią Brytyjczycy, HOLY SHIT. Wisienką na torcie był moment, kiedy wszystkie drewniane deseczki do podawania żarcia zostały wytarte, stoliki nakryte i sztućce wypolerowane, zawołaliśmy managera do sprawdzenia wszystkiego. I jakby tego było mało, koleś chodził i dokładnie sprawdzał, jak dokładnie posprzątaliśmy...Była to tak żenująca sytuacja, ja tak zmęczona i zestresowana, że chciało mi się jedynie zaśmiać mu prosto w twarz, mówiąc: koleś, wszyscy mieli dzień rodem z piekła, więc, co Ty odpierdalasz?
Tylko odwróciłam się, pochichując. Przecież tak nie wypada. Managerowi, prosto w twarz? Gdzieżby. Najlepsza część tego przedstawienia jednak odbyła się, kiedy koleś nas przepraszał za to, że zachowywał się jak dupek i że nie powinien. Pff. Jak to mówi jedna znana piosenka "Too late, apologise, too laaaateeeee".
Chyba właśnie tutaj zaczął się ten kamień milowy w niechęci do pracy.
Generalnie nie jestem osobą, która pije. Nie jest mi to potrzebne, nie rajcuje mnie jakoś, nie rozumiem fenomenu. Czasami jednak to robię. Wszyscy jednogłośnie zdecydowali, że po takiej zmianie potrzebujemy iść się napić.
Ekhem. Odreagowałam, wracając do domu o trzeciej nad ranem. ;)
I dalej zastanawiam się, co zrobić w związku ze swoją pracą. Lubię kontakt z ludźmi, i ludzi którzy tam pracują, ale przez pewną politykę korporacji nie jestem pewna, czy chcę tam zostać. Lubię miejsca, gdzie okazuje się pewnego rodzaju szacunek do pracownika, a tutaj, według mnie, tego nie ma. Mam za to umowę i jestem zarejestrowana, ale nie wiem, czy mi to wystarczy, bo jestem osobą, która nad pieniądze przekłada wyżej swoje dobre samopoczucie. Poza tym, mam coraz bardziej dość wkładania palców w czyjeś żarcie, bo trzeba je zdjąć z talerza i bycie czyimś "sługą" i oczywiście, walkę o napiwki, których ludzie nie zostawiają, a potem firma odbierze ci część z nich i tak.

Trzynasty post na blogu. Idzie mi całkiem nieźle ;) Ta liczba wcale nie jest dla mnie pechowa, jako że pewnego trzynastego M. i ja zaczęliśmy być razem. I tak sobie trwamy. Od tego czasu śmieję się tylko z ludzi mówiących o pechowym trzynastym.

Co więcej, jedziemy już za 4 dni do Polski!!!! :) I choć tylko na chwilę, to i tak mnie to cieszy. Nie byłam w domu od Bożego Narodzenia i tęsknię okropnie za moją rodzinką i wszystkimi!
W drodze powrotnej zaplanowaliśmy całodniowe zwiedzanie Londka zdroju! Nie mogę się doczekać, bo zawsze chciałam zobaczyć to miasto, muszę tylko rozplanować co i jak, bo bilety na autobus mam zabukowane, także trzeba będzie wyrobić się w czasie.

Kupiłam ostatnio hula-hop, w ramach ćwiczeń i  wypełniłam je piaskiem, żeby było ciężkie. Generalnie byłam mistrzem w kręceniu, umiem to robić długo i bez wysiłku, ale z naprawdę ciężkim hula-hop wcale nie jest to łatwe! Staram się odpalić sobie serial ( My Mad Fat Diary, chyba napiszę o tym coś więcej) i ćwiczyć. Nie jest to proste, bo to po prostu....boli! I to boli tak, że zostają czerwone ślady na brzuchu. Ale to tylko świadczyć może o tym, że zachodzi zmiana, czyż nie? :)


Zaś jutro mam w planach wycieczkę do Rhossili Bay, żeby zobaczyć głowę robaka, która na fotach z google prezentuje się tak:

Mam nadzieję, że będzie fajnie i już niedługo będę mogła się z wami podzielić moimi fotkami. :) uciekam, bo zaczynam czuć małego głoda, za godzinę i dziesięć minut muszę stawić się w pracy, a mam jeszcze dziś w planach kupić conversy.

Buziaki! :)
Ola

0 komentarze: