#9. Jak złapałam pana Boga za nogi

08:50 Unknown 0 Comments


Będąc już tu jakiś czas, zastanawiam się co ja miałam w głowie decydując się tak zaparcie na wyjazd i myślę o tym, jak szczęśliwie złapałam pana Boga za nogi na te pięć minut. Od samego początku nikt specjalnie nie brał mojego pomysłu wyjazdu za granicę na poważnie, nawet ja sama! Podchodziłam do tego bardzo ostrożnie, bo nie wiedziałam, czego się spodziewać. Chciałam wyjechać, w pewnym sensie uciec od tego, co się działo w domu i znaleźć spokój wewnątrz siebie. Chyba ta ucieczka popychała mnie tak bardzo do tego wszystkiego, że choć byłam świadoma tego, że oszczędności nie mam więcej niż tyle, żeby przetrwać pierwszy miesiąc i opłacić mieszkanie, wcale mnie to jakoś nie martwiło. Założyłam sobie, że wszystko pójdzie według planu, a tym którzy "śmieli wątpić" odpowiadałam, że nie ma innej opcji, niż to że sobie poradzę. Reakcje były naprawdę różne. Od mojej babci "jedziesz tam, żeby nie chodzić do kościoła" po cioci "zostań, będziemy robić Ci słoiki" do "po co tam jedziesz, my Ci tu pomożemy!", raczej żadnej nie wspominam jakoś bardzo negatywnie.  I choć mój tata od samego gimnazjum  był tym, który powtarzał mi do znudzenia jedno zdanie "dziecko, spieprzaj z tego grajdoła" widząc co dzieje się w Polsce, po mojej aplikacji na studia i przed poznaniem wyników mawiał w żartach "Ty do tej Walii to popłyniesz, ale na tratwie", gdyby nie on, nie miałabym za co wyjechać. Pewnie, że rodzina próbowała mnie zatrzymać, a ja jedyne co robiłam z ich zdaniem, to nie dopuszczałam do dłuższego przetwarzania w umyśle. Jeszcze coś złego mogłoby z tego wyniknąć i kto by teraz pisał bloga zamiast spać? :)


Walia po przyjeździe okazała się dla mnie bardzo przyjazna i wiem, że miałam naprawdę wielkie szczęście. Po przyjeździe zawlekłam swoją walizkę do cuchnącego stęchlizną, brudnego pokoju na parterze z posklejanym mopem, obudową od komputera, suszarką do ubrań i chwiejącymi się meblami poustawianymi każdy w inną stronę (pozdrawiam z kiwającego się biurka, fala uderzeniowa następuje po każdym kliknięciu). "Ale, hej!" - myślałam sobie. "Nie jest źle! Meble się poprzestawia, pokój wywietrzy, kiedy się rozpakuję to automatycznie zrobi się przytulniej." Najbardziej cieszyłam się na wizję ogromnego łóżka (rozmiar king size) z przepięknym zagłówkiem, zawsze o takim marzyłam. Jak pewnie sami wiecie, nie zawsze liczy się tylko wygląd, a wnętrze czasami rozczarowuje. Tak było i w tym przypadku. Materac na łóżku był cieniutki, okropnie zużyty, było czuć na nim dosłownie każdą sprężynę i przysięgam, że musiały się one odbijać mi na żebrach. Przeczytaj sobie jeszcze raz nagłówek i zobacz - ma wydźwięk pozytywny, dlatego już przestaję narzekać i opowiadam, co było dalej! Jako że wszystkiego mi brakowało w domu, bo nikt wcześniej nie zrobił "poradnika małego emigranta", szukałam w grupach różnych rzeczy do domu, nowego materaca czy krzesła, bo ludzie tutaj czasem oddają rzeczy za drobną opłatą albo zupełnie za darmo.
Pewnego dnia trafiłam na zdjęcie pięknego, grubego materaca! Moje serce zabiło szybciej! Napisałam szybko wiadomość, dodając że jestem studentką, nie mam jak go przetransportować i czy dałoby radę jakość dowieźć do mnie za opłatą. Ku mojemu nieszczęściu, właściciel tego pięknego, bajkowego, jakże wygodnego i luksusowego materaca odpisał, że niestety nie da się dowieźć. Napisałam że mi przykro i dziękuję za wiadomość, i choć materac to była moja miłość od pierwszego wejrzenia, nie traciłam nadziei. Gdzie tu szczęśliwa historia? Pani odezwała się chyba dwa dni później pytając, czy dalej go chcę! CHCIAŁAM! Chciałam najmocniej na świecie, tamten był naprawdę najgorszym, co można było dostać do spania. Do tej pory jestem tak wdzięczna tym ludziom za to, co zrobili (przywieziono do mnie materac, panowie wnieśli go do pokoju i nie chcieli ani grosza za to), że mi się ciepło robi na sercu, gdy o tym myślę. Dla nich ten materac nie znaczył już nic, bo mieli nowy, dla mnie było i dalej jest to ogromne szczęście.

Tutaj fota pokoju zaraz po przyjeździe ;).


 Z przebojów związanych z mieszkaniem, mogłabym napisać chyba kolejne trzy notki :). Stary materac przydał się do zasłaniania okna prawie przez miesiąc, kiedy czekałam na nowe rolety, bo tamte spadały kiedykolwiek próbowało się je ruszyć. Było śmiesznie i strasznie męcząco, bo mieszkam zaraz przy chodniku i okna są jakieś 40 cm od podłogi. Spróbuj się przebrać kiedykolwiek w pokoju ;). Udało mi się złapać pana Boga za nogi podczas szukania pracy. Po tygodniu wysyłania e-maili zadzwonili do mnie Włosi. Nie mogliśmy siebie nawzajem lepiej wybrać. ;) Lubię u nich pracować, a oni lubią mnie (a przynajmniej tak mówią. ;).  Napisałam tą notkę jakiś długi czas temu, a pracę już zdążyłam zmienić. Niestety nie tylko atmosfera w pracy się liczy i głównie to przeważyło o spróbowaniu swoich sił gdzie indziej... Miałam ciężkie 2 tygodniowe szkolenie z "kelnerstwa", zakończone zdaniem certyfikatu na 94 % i teraz pracuję dla korporacji, ale o tym może innym razem. :)

Podsumowując: mając oszczędności tylko na miesiąc, jadąc w ciemno, bez żadnych pleców, znajomych i znajomości, znalazłam pracę w tydzień potrzebną żeby się utrzymywać na studiach po angielsku, ktoś życzliwy oddał mi swój materac, po miesiącu dostałam nowe rolety, które dają mi choć trochę prywatności, po miesiącu pobytu znalazłam dodatkową pracę, dowiedziałam się, że zdałam wszystkie trzy egzaminy!!! Sesja zimowa jest za mną, personal tutor mnie pochwalił i choć mam nad czym pracować, wiem że zasłużyłam sobie sama na to, co mam! Złapałam Boga za nogi na pięć minut. I chociaż religijną wariatką nie jestem, pięć minut mi wystarczyło. Pięć minut szaleństwa i odwagi.


0 komentarze: